
"- Nie przeżywasz?
- Nie, chyba nie. Albo jeszcze nie wiem.
- Ja bym się zaryczała.
- No, ale co mogę zrobić?
- Nic, zaryczysz się."
Cholernie nie lubię tego frazesu - "kiedy ona tak urosła". A ciśnie mi się na usta bezustannie.
Skończyła trzy lata - które, gdy przychodziła na świat były dla mnie tak odległe jak stąd o kosmosu.
Zaniedbałam ją i drżę ostatnio o to, że za chwilę nastąpi nasza najdłuższa rozłąka ever.
W głowie sto tysięcy myśli, pytań, zmartwień i tęsknot, choć jeszcze mam ją tuż obok.
Patrzę na nią i widzę jaka jest wspaniała i jak często jej nie doceniam. Patrzę i wiem, że wychowaliśmy cudowną osobę. Jedyną i niepowtarzalną i gdybym miała być zupełnie szczera - powiedziałabym wam, że możecie mi pozazdrościć. A ja sama sobie mogę pogratulować.
Choć w oczach mojej rodziny wszystko robię nie tak. Wszystko na przekór ich zasadom i racjom.
Stawiam konkretne granice, ale też pozwalam na zupełną samowolkę - wszystko zależy do kontekstu.
Wiem, że nauczyłam ją dobrych rzeczy, choć czasami mam wyrzuty sumienia czy nie zginie w tym przedszkolu. Czy cała moja nauka nie pójdzie na marne? Czy to co dla mnie ważne, w jednej chwili nie zostanie podważone przez zupełnie obce nam osoby?
I znów, czy odnajdzie się w większym gronie, wychowanym na bajkach disney'a, chipsach, coli pitej do obiadu lub Mc'donalds'a zamiast niedzielnego, rodzinnego obiadu? Pykających w setki aplikacji na smartfonach i tabletach swoich mamusiek, zamiast wspólnego spędzania czasu?
Pozwalam jej rozwalić sobie kolano, pozwalam upaść z huśtawki, wytaplać się w kałuży, pobiec przed siebie bez lęku, że nie zatrzyma się tuż przed ulicą. Pozwalam jej wymazać się farbą, mieszać ze sobą wszystkie kolory, pociąć nożyczkami stos kartek, pozwalam jej mieć bałagan w pokoju, żeby dwa dni później wspólnie sprzątnąć wszystko na miejsce. Pozwalam jej też zająć się samą sobą, bez ingerencji w każdą jej minutę, w każdą jej decyzję i chęć. Pozwalam jej być samodzielną.
Potem nachodzą mnie jednak wątpliwości, bo nie wie czym jest Kraina Lodu, nie zna Elsy, (?), nie była nigdy w Mc'Donaldzie, nie wypiła nawet jednego łyka coli.
Zjadła ze dwie garści chipsów i obejrzała Minionki. Nie spędza godzin na tablecie i zna-niekoniecznie popularne - trzy aplikacje. Nie tupie nogami, nie buntuje się w sklepie, nie sięga po słodycze na sklepowych półkach. Pyta gdy czegoś chce i rozdziela cukierki po równo. Dla siebie, dla mnie, dla tatki, dla Poli nie, bo jak mówi -" No co Ty,Polka musi jeszcze dorosnąć".
Miotam się sama ze sobą, bo przez te trzy lata starałam się w lać jej do głowy jak najwięcej (w moim mniemaniu) oleju. Chciałam, żeby była samodzielna, kreatywna i otwarta na ludzi.
Chciałam ją uchronić przed zgubnym wpływem nadużywania nowych technologii przez dzieci, spędzania zbyt wielu godzin na oglądaniu bajek i bezsensownym wpatrywaniu się w szklane ekrany.
Chciałam, żeby wybierała odpowiednie dla niej rzeczy, potrafiła odmówić, gdy czegoś nie powinna lub nie będzie chciała jeść.
Starałam się też nauczyć ją, że. nie ma lepszych lub gorszych dzieci, choć nie zawsze muszą zachowywać się tak samo i każdy jest na swój sposób inny.
Mój strach opiera się o wątpliwości czy inne mamy nauczyły swoich dzieci tego samego? Pal licho, czy piją tą colę i jedzą chipsy. Cudzych dzieci nie wychowam. Ale czy one będą w stanie zrozumieć Leę? Czy Ona nie będzie czuła się wyobcowana? Czy odnajdzie się w grupie, bez zagubienia siebie w sobie?





Wewnętrznie nie robiłam niczego na przekór sobie. Tak czułam. To były wartości, które chciałam jej przekazać.
To już nawet nie chodzi o to czy ktoś podważy mój autorytet w jej oczach, bo nie raz udowodniła mi, że nie muszę się o to martwić.
Ale o... no własnie co? Ale o to czy dobrze postępowałam? Czy moje racje były słuszne?
Popołudniu mówiłam,że będzie co ma być.
A nocy już nie mogłam przespać.

Zdjęcia : Lulu Phtotography
Bambolina hand-made
14 komentarze
,
by mama-granda
Remont ze mną jeszcze trudniejsza.
Nie lubię siedzieć w miejscu, a remonty to dla mnie największa rozrywka na świecie. ( ok. w obecnym stanie rzeczy - WSZYSTKO co nie niezwiązane z zajmowaniem się dziećmi/domem/kuchnią jest dla mnie rozrywką...)
Chcesz mi sprawić przyjemność? Daj mi wałek, szpachelkę, cokolwiek czym mogę się wykazać.
W mojej głowie już dawno powinniśmy tam mieszkać. Już dawno powinnam rozstawiać książki na regale w salonie, na kuchennych półkach talerze i kubki... Codziennie rano spożywać wspólne śniadanie przy naszym drewnianym stole...
Wracać do domu i myśleć, że to moje miejsce.
Miejsce w którym czeka mnie tylko cisza i spokój ( względne przy dwójce dzieci). Bez poczucia braku intymności, matki, która wtrąca się w każdą możliwą sprawę, komentującą za przeproszeniem każde nasze pierdnięcie.
Nic. Tylko spokój.
Zaciskam zęby z niemożności udzielenia się przy remoncie. Niańczę te moje dwie królewny 24h na dobę, z myślą, że "coraz bliżej", że jeszcze wytrzymam, a moja niecierpliwość nie zeżre mnie od środka.
Od czasu do czasu wpuszczą mnie na salony, pozwolą napawać się postępami ( cholera, wciąż zbyt wolno następującymi! ) i wygonią na czas bliżej nieokreślony.
Nie należę do osób cierpliwych, nie lubię, gdy coś nie idzie po mojej myśli, gdy prace toczą się zbyt wolno. Choć wiem, że On stara się jak może. Że remonty i robótki ręczne to tak naprawdę nie jego bajka ( a moja), to nic na moją niecierpliwość poradzić nie mogę.
Ba, uważam, że i tak całkiem nieźle sobie radzę i próbuję racjonalnie przebrnąć przez ciągłe obsuwy.
Mimo, to na myśl o tym co nas czeka już niedługo uśmiecham się sama do siebie - bo zaczniemy zupełnie nowy (lepszy !) rozdział w naszym życiu.
A moja teściowa twierdzi, że jak się coś zrobi własnymi rękoma to docenia się sto razy bardziej.
I tego się trzymamy.

Edycja wakacyjna -czyli podwójna moc niespodzianek.
To chyba najlepszy box, jaki trafił w nasze skromne progi. :)
Przede wszystkim za plakat od Green
Typografia jest teraz na topie to raz, a dwa w fajną to stronę zmierza, bo testowanie kolejne partii kremu czy odżywki dla mamy trochę już mi się znudziło.
Zdecydowanie jestem za tym, żeby w boxach pojawiało się znacznie więcej prezentów i gadżetów dla dzieci - niż drogich kremów dla nas mam - aczkolwiek fajnie, że o nas też się myśli.
Co znalazłyśmy poza tym w box'ie?
WAX SUN odżywka ochronno-pielę gnacyjna bez spłukiwania - jedna z fajniejszych odżywek jakie używałam
JOHNSON’S Baby Pure Protect do tej pory nie przepadałam za produktami Johnson's, ale miodowy zapach bardzo spodobał się Lei.
Pieluchomajtki Pampers Pants - te muszą poczekać jeszcze trochę, aż Polka dorośnie do ich rozmiaru.
Suszone próżniowo owoce od Puffins - pyszne i zdecydowanie za mało !
Plakat do pokoju dziecięcego od Green Elefant - plakat występuje w dwóch wersjach - nam trafiła się ta bliższa naszemu sercu - więc jestem podwójnie zadowolona.
Boxy Bonbonbaby - możecie zamówić na ich stronie, tam też znajdziecie szczegółowy opis o co w tym wszystkim chodzi ;) ---> BONBON

Czuję wstyd i wyrzuty sumienia.
Karmię piersią i wcale tego nie lubię. Nie lubię hashtagów #breastfeeding. Nie rozczulają mnie zdjęcia ig matek karmiących piersią. Ani ciut. Sama nie byłabym w stanie dodać takiego zdjęcia.
Jest mi wstyd, bo czuję, że powinnam to lubić. Czuję, że powinnam być dumna z tego, że karmię moje dziecko piersią. Czuję, że otoczenie mnie do tego zmusza. Bo jak to ? Skoro to taka piękna chwila, ta bliskość, matczyna miłość, dawanie dziecku tego co najlepsze, a Ty nic?
Karmiłam butelką moje pierwsze dziecko i nie uważam, że czegokolwiek jej brakowało, że rozwija się gorzej, że nie dałam jej odpowiedniej bliskości. Odporność ma wyśmienitą, żadnych chorób - jedno przeziębienie, jeden wirus bostoński podłapany na małpim gaju, ze dwa razy gorączka. Ma trzy lata. Nie wie co to antybiotyk.
Wydawało mi się, że chcę to robić, że zależy mi na karmieniu piersią, że być może faktycznie jest to coś o wiele lepszego i niepowtarzalnego. Przecież wszyscy się zachwycają, chwalą i dopingują. A matki karmiące mm "z wyboru"? Pewnie głupie, leniwe pindy. Wszyscy tak mówią.
Za pierwszym razem karmiłam zaledwie miesiąc. Miesiąc, który był nieustającą walką o każdą kroplę mleka. Nieprzespane noce, przepłakane poranki, gdy opadałam już z sił. Co chwilę walka, która kończyła się dokarmianiem butelką. Nie miałam pomocy, ale nie szukałam jej również. Byłam totalnie zagubiona. Matka wmuszająca we mnie "bawarkę", po której brało mnie na wymioty, herbatki na laktacje, które nic nie dawały. Ciągła rozpacz. Ciągły płacz. Mój i jej. Zakończony bolesnym zapaleniem piersi, gorączką i ostatecznym pożegnaniem się z pokarmem.
Nie miałam motywacji, nie miałam silnej woli. Chciałam, żeby jak najszybciej się to skończyło. Nie było w tym żadnej magii.
A mimo wszystko, gdy już wiedziałam, że spodziewamy się drugiego dziecka, zaczęłam się zastanawiać co teraz? Pomiędzy kompletowaniem wyprawki, pranie ciuszków, zastanawiałam się jak to będzie. Czy kupować butelkę? W tak w razie czego?
Gdzieś podświadomie miałam zakodowane, że pewnie i tym razem się nie uda. Ale chciałam spróbować - wydawało mi się, że to dobra droga.
Gdy Pola pojawiła się na świecie poprzez CC, nie miałam jej przez niemalże dobę przy sobie. Nikt mi jej nie przyniósł, nie podał, nie pozwolił przystawić. Z każdą godziną bałam się coraz bardziej, że nic z tego nie będzie. Ale zaparłam się w sobie. Od razu podjęłyśmy walkę. I mimo spadającej wagi - nie pozwoliłam jej dokarmiać. Wiedziałam, że tak musi być i że damy sobie radę, choć chwilami wątpiłam, bałam się, że przez tą wagę zatrzymają nas w szpitalu dłużej. Każą dokarmiać, aż się unormuje. Znów żadnej pomocy, pozostawiona sama sobie, co chwilę wątpiłam.
Wróciłyśmy do domu bez butelki, pełne nadziei na wspólną mleczną przygodę.
Powiedziałam sobie, że chociaż do 4 m-ca, że to i tak sukces, bo przecież nasze szanse przekreśliłam już na samym początku.
Trwamy w tym do dzisiaj. Siódmy miesiąc.
Wiem, że jestem sfrustrowana, ciągle to powtarzam. Jestem wykończona, nawet nie tyle co fizycznie co psychicznie.
Cenię sobie wolność i niezależność. Wodniki tak już mają, że nie lubią ograniczeń i przywiązań, które nie są im na rękę.
A ja stałam się niewolnicą własnego dziecka.
Od ponad pół roku, nie wyszłam nigdzie z domu sama na dłużej nić 10 minut i nie było to szybkie wyjście do osiedlowego sklepu. Nie wspomnę o jakimkolwiek wyjściu do kina, na randkę, na kawę czy wino na ławce w parku. Cokolwiek. Z kimkolwiek, bez dziecka.
Pół roku!
Dla mnie to już wieczność.
Karmienie nie jest piękne, jest dla mnie obowiązkiem. Karmienie w miejscu publicznym? Tak. Robię to. Robię, bo muszę, a ile stresu, nerwów i potu mnie to kosztuje wiem tylko ja. Jestem egoistką.
Karmienie w czasie niedzielnych obiadów? To samo co powyżej. Nie wspominając o tym, że do niedawna nie pamiętałam co to znaczy ciepły posiłek, zjedzony bez dziecka na kolanach / płaczącego dziecka / dziecka wiszącego na piersi / dziecka wszędzie i zawsze i w ogóle zjedzony z całą resztą familii.
Było kiepsko. Bywa wciąż kiepsko. A gdyby dodać jeszcze starszą, której słowa " Mama, nie karm ciągle Poli, ona wcale nie musi już jeść" bolą mnie najbardziej - to już w ogóle klęska. Po całości.
Karmię, bo muszę. Wstyd mi, że muszę, a wcale nie chcę i nie sprawia mi to przyjemności.
Chciałabym rzucić to wszystko w cholerę.




I sprawa jeszcze jedna taka, bo mimo wszystko. Choćbym się rękoma zapierała, a moja frustracja sięgnęła zenitu - to gdzieś tam podświadomość mi mówi, że jeszcze trochę, że jeszcze jutro, pojutrze, że, gdybym mogła ją odstawić teraz w tym momencie - bez odwrotu. To wcale nie byłabym gotowa.
Ani ciut.Mimo, że fanką nie jestem.

Zdjęcia wypadek przy pracy z Zuzą znaną jako Lulu photography bądź BAMBOLINA -hand made.
Newer
Stories
Stories
Older
Stories
Stories