lifestyle
Mój "cud narodzin."
Wydanie książki napisanej przez jedną, znaną położną, ruszyło lawinę. Lawinę wspomnień porodów.
Lea przyszła na świat 26 czerwca. 27 dni po oficjalnym terminie 30 maja. Niespełna miesiąc w tym szpitalu, na tych oddziałach bez pytania, bez pozwolenia odarł mnie ze szczęścia, które powinno towarzyszyć mi przy narodzinach mojej córki, wyszargał ze mnie resztki uczuć. Sprawił, że jedyne o czy marzyłam do znów być w domu. Nie ważne czy z nią czy sama. Odarł mnie z pierwszych dni w domu. Mam emocjonalną pustkę, pamiętam tylko, że była, że w musiałam wstawać w nocy.
Radość przyszła dużo później. Dużo za późno.
Matki jedynek, w brzuchach mają dwójki. I zachęcają do podzielenia ich losu.
Nie chcę go dzielić. Choć czasem dostaję zawrotów głowy i jakieś głupoty mi się w niej kołaczą - to szybko sprowadzam się na ziemię.
Przeszywa mnie złość, wściekłość wręcz, poczucie niezrozumienia, odrzucenia.
Znajoma, która za chwilę urodzi swą zapewne cudowną córeczkę, pyta jak było i co myślę o naszym szpitalu.
A ja nie chcę pamiętać jak było. O naszym szpitalu myślę jak najgorsze rzeczy i zazdroszczę jej, że ma szansę rodzić gdzie indziej.
Też ją miałam, początkowo nawet zastanawiałam się nad tym, ale pomyślałam sobie, że tyle kobiet tam rodzi, że przecież wszyscy w tym szpitalu przychodzą na świat, dają radę, żyją. Więc dlaczego nie ja?
Nie należę do osób, które uważają, że należy im się więcej/ lepiej. Nie wymagałam nigdy, aby ktoś się nade mną litował, przepuszczał w kolejce, ustępował miejsca, tylko dlatego, że mam nieco większy brzuch. Fakt. Czasem dawał się we znaki, czasem chciałam, żeby jednak zlitował się ktoś nade mną. Ale nigdy nie prosiłam o to na głos.
Cała ciąża sama w sobie była, jakby jej nie było. Poza rosnącym brzuchem, nie miałam jakichkolwiek innych utrudniających życie objawów. No, powiedzmy tak do 7-8 m-ca, gdy upały robiły swoje, nogi puchły, a lekkie wzniesienie, którego nigdy wcześniej nie zauważałam, utrudniało mi dotarcie na przystanek przed pracą i doprowadzało do zadyszki i kilku spóźnień.
Jot. prze szczęśliwy, że idzie nam tak gładko.
Przygotowana na cesarskie, po ostatniej wizycie musiałam obejść się smakiem. "Czekamy, drugi raz w mojej lekarskiej karierze zdarzyło się, aby dziecko obróciło się tak późno! ".
Czekamy z nadzieją, że nadejdzie. Niespokojni, rozpuszczamy się w końco-majowych upałach.
Nie nadeszło.
"Ja idę na urlop, Pani jeśli do środy nic się nie będzie działo, wraca tu po skierowanie i pędem na patologię ciąży".
Środa. Nic się nie stało.Lądujemy na patologii. Badania, tysiąc pytań.
-"Tu nic się nie dzieje. Kto Pani kazał przyjść?"
-"Tu nic się nie dzieje. Kto Pani kazał przyjść?"
Niczego nieświadoma, spokojnie ( no prawie) odpowiadam, że mój ginekolog.
Ignorują.
-"Mogła Pani spokojnie zostać jeszcze z tydzień w domu."
Może i mogłam, ale skoro dostaję skierowanie od lekarza prowadzącego, nie ignoruję. Zresztą dziś wiem, że mogłam, oszczędziłabym sobie tego wszystkiego. Odsunęłabym chociaż o tydzień.
Dostałam salę, czteroosobową, z jednym telewizorem na złotówki, buczącymi świetlówkami i niemożliwie niewygodnymi łóżkami. Miałam na szczęście 'czystą' pościel. Bo ciężarna leżąca obok już jej nie miała. Miała za to szpitalne / zielone/ siatkowane/ zastępcze powłoczki - zabrakło pościeli.
Mijały dni, nic się nie działo. Codzienne bolesne badania, codzienne "jeszcze nie dzisiaj". "Jutro raczej też nie", "Tu nic się nie dzieje". Kołatało mi w głowie każdego wieczoru. Łóżka obok co chwilę zmieniały właścicielki. Widziałam jak wędrują wieczorem po korytarzach, jak trzymają się za brzuchy, jak pojękują i zastanawiałam się kiedy to ja znajdę się na ich miejscu. Kiedy ktoś da mi jakąkolwiek odpowiedź. Przychodzą i odchodzą, tylko ja wciąż ta sama. A może już inna?
Nowe pytania od położnych.
-No, kiedy Pani zacznie rodzić? A Pani jeszcze tutaj? Myślałam, że jak wrócę na dyżur to Pani już nie będzie!.
Byłam. Byłam do cholery tam przez cały czas, tylko tak jakby nikt mojej "nie na miejscu" obecności nie zauważał. Nikt nie widział problemu, że leżę już dwa tygodnie po terminie. Niby taki punkt zwrotny, że wtedy na siłę, wywołuje się, niby ryzyko zwiększone, niby ciąża przenoszona.
Niby to wszystko czytałam. Niby wiedziałam, więc dlaczego lekarze jakby nie widzieli w tym nic złego?
Z litości chyba wzięli mnie na wywoływanie.
- "Niech się Pani nie nastawia, to tak tylko na próbę."
Położyli na sali wraz z dwiema innymi - w trakcie akcji porodowej.
Żadnych kotar, żadnego komfortu. Trzy łóżka. Dwa zajęte. Chodzą, wyją z bólu, skaczą na piłce, słaniają się na nogach. A ja leżę, podłączona po raz milionowy do ktg, z lekkim kłuciem w ręce - kroplówka.
Nic nie czuję, żadnych skurczy. Słyszę jak, któraś wyje z bólu, po chwili płacz dziecka. Jestem głodna. Gapię się w sufit, wyłączam myślenie. Chcę tak jak one. Chcę wyć z bólu, chcę mieć już to za sobą. Chcę do domu.
Kroplówka zeszła. Nic się nie dzieje.
-"No to wracamy. Mówiłem, żeby się Pani nie nastawiała".
-"No to wracamy. Mówiłem, żeby się Pani nie nastawiała".
-"O, jednak wróciła Pani do nas? Co? Nie chce się się rodzić?"
Chce ! Chce, jak cholera!
Byłam tam zupełnie sama, nikt nie odpowiadał na moje pytania, nikt nie chciał mnie słuchać. Pytali, czy się nie pomyliłam, czy na pewno pamiętam wszystko?
"A MOŻE MIAŁA PANI OKRES WE WRZEŚNIU, TYLKO NIE PAMIĘTA PANI?".
Trafiło mnie, szlag mnie trafił. Chciałam ich pozabijać, Jakub chciał ich pozabijać. Pastwił się nad nimi w słowach, chodził godzinami ze mną. Pomiędzy jednym egzaminem, a drugim. Pociągi relacji Lca -Wro. Codziennie. Przecież to czerwiec. Sesja. A Ona miała już z nami być.
Codzienne podłączanie do ktg, nic nie zmieniało... wpatrywałam się w nieregularną linię, z nadzieją, że wreszcie ujrzę na niej jakieś wzniesienia, pagórki, górki, góry... Przypatrywałam się w wybijane tętno... Czasami chciałam, żeby coś się stało. Coś nagle, coś co karze im bez gadania wziąć mnie na blok i ciąć.
Czasami myślałam o tym jak bardzo żałuję, jak bardzo już nie chcę. Robiłam sobie wyrzuty, że to kara jednak. Że jednak w życiu coś zrobiłam źle, że teraz odpokutować muszę. Nie chciało mi się żyć. Chciałam do domu. Chciałam cofnąć czas. Chciałam nigdy nie być w ciąży. Nie chciałam już jej.
Kolejne dni mijały, książki się kończyły, już nie pamiętam ile ich - matek rodzących przewinęło się przez moją sale. Ja zmieniłam ją raz. Za pierwszym razem, gdy byłam na wywołaniu, ktoś zdążył już zająć moje miejsce. A przecież ja wróciłam - przecież wiedzieli, że wrócę.
Tam nikt nie brał mnie na poważnie, podtykałam im pod nos wyniki badań, próbowałam rozmawiać, próbowałam wyciągnąć od nich informację "dlaczego nic się nie dzieje i kiedy zacznie?". Cisza.
Obiecana druga "próba". Dzień wcześniej lekko krwawiłam.
Niechętnie się pakowałam, zrezygnowana, bez nadziei na cokolwiek.
Kolejne ktg, kolejna kroplówka. Tym razem mocniejsza,
spacerujemy z Jot. po korytarzu. Słyszę inne rodzące, po chwili przejeżdżają koło mnie z nowo narodzonymi dziećmi. Mam niby skurcze, ale ponoć to " jeszcze nie to". Znów jestem głodna. Lekarz prowadzący wychodzi na korytarz i zamawia pizzę. Znów mnie coś trafia. Mijają godziny. Nic.
Badanie, karzą położyć się na fotel. Czuję straszny ból. Na siłę, przebiła, ręką, w środku, bez uprzedzenia, bez informacji. "Proszę popatrzeć, nie są czyste".
Ja jestem nieczysta.
Potem wszystko dzieje się szybko. Ręce mi się trzęsą przy podpisywaniu papierów. Przychodzi anestezjolog, boje się tylko przez chwilę. Niech robi swoje. Ukrzyżowali mnie, związali pasami, obnażyli. Miałam nic nie czuć, ale czułam, jak wyszarpują ją ze mnie, słyszałam jak chlusta mi krew w brzuchu, widziałam bebechy w lampie nad moim bezwładnym ciałem, czułam jak dorodny lekarz kładzie mi się z impetem na żebra, żeby "wycisnąć" ją ze mnie, a druga strona ciągnie.
Potem wszystko dzieje się szybko. Ręce mi się trzęsą przy podpisywaniu papierów. Przychodzi anestezjolog, boje się tylko przez chwilę. Niech robi swoje. Ukrzyżowali mnie, związali pasami, obnażyli. Miałam nic nie czuć, ale czułam, jak wyszarpują ją ze mnie, słyszałam jak chlusta mi krew w brzuchu, widziałam bebechy w lampie nad moim bezwładnym ciałem, czułam jak dorodny lekarz kładzie mi się z impetem na żebra, żeby "wycisnąć" ją ze mnie, a druga strona ciągnie.
Jest. Płacze. Podają mi ją do twarzy. 30 sekund, zamykam oczy, całuję powietrze.
Już ma ją Jakub, słyszę, że 59 cm., że "trzy dziewięćset.", że zdrowa.
Dziękuję, po wszystkim. Nie wiele czuję.
Kolejne dni w szpitalu, na oddziale położniczym to katorga jeszcze większa. Nie przespane noce, niesamowity ból żeber, brzucha, kręgosłupa. Nie chodzę, pierwszy raz w życiu mdleję. Nikt się nie przejął. Czemu Pani nie przyszła po dziecko?
Ale gdzie, kiedy? Czy ktoś mi powiedział, że mogę?
"Zemdlałam, kazano mi leżeć. "
"Niech Pani nie histeryzuje, wszystkie przez to przechodzą.".
Nie potrafię karmić piersią, nie mam pokarmu, nikt nie chce mi pomóc, na końcu korytarza rozdają mleko. Trzy razy w ciągu dnia. Jakby moje dziecko potrafiło jeść na zawołanie trzy posiłki o danej porze. Zresztą nie tylko moje. "Po godzinach" nie wydają.
Szaleję z bezradności. Pocieszam się, że to tylko trzy dni.
Przychodzi ten, który odebrał mój poród, pyta, czy wszystko w porządku?
Skarżę się na ból. "Musiałem, przepraszam". Jedyne ludzkie słowa, jakie usłyszałam.
Skarżę się na ból. "Musiałem, przepraszam". Jedyne ludzkie słowa, jakie usłyszałam.
Chcę do domu.
Wychodzę, przy wypisie znów słyszę oskarżenia:
"No co tam się działo?"
Nie wiem, nikt mnie o niczym nie poinformował.
Nie wiem, nikt mnie o niczym nie poinformował.
"Zielone wody? Niewydolne łożysko? Dziecko niedożywione? To co Pani tak zwlekała?".
Dziękuję.
Nie chcę nigdy tam wrócić.
Lea przyszła na świat 26 czerwca. 27 dni po oficjalnym terminie 30 maja. Niespełna miesiąc w tym szpitalu, na tych oddziałach bez pytania, bez pozwolenia odarł mnie ze szczęścia, które powinno towarzyszyć mi przy narodzinach mojej córki, wyszargał ze mnie resztki uczuć. Sprawił, że jedyne o czy marzyłam do znów być w domu. Nie ważne czy z nią czy sama. Odarł mnie z pierwszych dni w domu. Mam emocjonalną pustkę, pamiętam tylko, że była, że w musiałam wstawać w nocy.
Radość przyszła dużo później. Dużo za późno.

105 komentarze
,
by mama-granda